Spalony transformator, policja śpiąca w szkole i egzamin w czasie epidemii. Dla Leszka Janasika, dyrektora liceum STO w Milanówku, ostatnie matury obfitowały w nietypowe zdarzenia. Okazuje się, że w porównaniu z poprzednimi egzaminami, te obecne rozpoczęły się w bardziej sprzyjających warunkach.
Pamięta Pan maturę, która była dla Pana – jako dyrektora – trudniejsza niż tegoroczna?
Pamiętam bardzo dobrze. Trzy lata temu w dniu egzaminu zapalił się transformator za szkołą. Trzeba było na cito zorganizować zasilanie, bo tego dnia było tak ciemno, że egzamin by się nie odbył. Na szczęście kilka dni wcześniej, w zupełnie innym celu kupiliśmy agregat. Stał w kącie, bo nikt się nie spodziewał, że się przyda.
W ogóle ostatnie matury są szczególne. Przed rokiem w szkole spała policja, bo mieliśmy alarmy bombowe.
Nie ma mowy o rutynie, w zasadzie już zaczynam marzyć o tym, żeby popaść w rutynę przy organizacji egzaminu.
Co tym razem przysporzyło problemów?
Najtrudniejsze było przerabianie list Hermesa, bo były przygotowane na mniejszą liczbę sal. To uciążliwe; wymaga sporo pracy i trzeba uważać, żeby w dwóch salach nie pojawiła się ta sama osoba. Problemem będzie język, bo z racji większej liczby sal będziemy kopiować płyty. To oczywiste że OKE nie mogła tego „przeskoczyć”, matury były już przecież gotowe. Skopiować płytę jest łatwo, ale czy konkretny odtwarzacz sobie poradzi, czy nie będzie niespodzianki – to zawsze jest stresujące.
Przy okazji matury często mówi się o stresie, ale raczej w kontekście stresu uczniów. Czy w tym roku to oni stresowali się najbardziej? A może bardziej przejmowali się rodzice albo nauczyciele?
Nie wiem, czy rodzice się stresowali, bo nie było ich ani w szkole ani przed szkołą. Nauczyciele i uczniowie stresowali się chyba po równo. Uczniowie z oczywistych względów. Dla nauczycieli sytuacja była zupełnie nowa, dużo było procedur, których zespół nadzorujący musiał przestrzegać po raz pierwszy. Nie mamy nawyku zakładania maski, gdy wstajemy od stołu i chcemy podejść do ucznia, a o tej i podobnych zasadach trzeba było pamiętać.
Wytycznych było rzeczywiście dużo. Sprawdziły się?
Do wytycznych nie mam zastrzeżeń. Jedyne co od strony organizacyjnej nie do końca zagrało, to płyn dezynfekujący, który został dostarczony do szkół. Przypominał… bimber. Czuliśmy się trochę jak w gorzelni (śmiech). Poza tym nie zauważyłem nic, co byłoby szczególnie uciążliwe.
Jak by Pan porównał warunki, w jakich uczniowie pisali egzamin w tym roku i w poprzednich latach?
Paradoksalnie, w tym roku warunki w naszej szkole okazały się lepsze. W salach siedziało mniej uczniów, odległości były większe. Dzięki temu, że drzwi musiały być otwarte, powietrze bardziej sprzyjało myśleniu i pisaniu. Pogoda w Milanówku też była wymarzona. Nie za zimno, nie za ciepło, powietrze rześkie, bo w nocy padało. W zeszłym roku było ponad 30 stopni. Pomijając samego wirusa, pozostałe okoliczności były bardziej sprzyjające dla uczniów.
A uczniowie potrafili podejść z dystansem nawet do samego wirusa.
Dwóch uczniów przyszło na egzamin ubranych w specjalne skafandry – pod którymi zmieścili garnitury – a jeden przyjechał z domu kosiarką do trawy. Te sytuacje rozbawiły wszystkich. Uczniowie mieli o czym dyskutować, nie musieli za dużo myśleć o tym co ich czeka. Na pewno czas do godziny dziewiątej minął im szybciej.